Co tracimy, czytając przetłumaczone książki?


Ten post jest o tym, na co rzadko zwracamy uwagę, co umyka nam przed oczami i czego nie doceniamy. Mowa bowiem o tłumaczeniach. Dobrych, przeciętnych, słabych. Zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądałoby czytelnictwo, gdyby nie było tłumaczy, gdybyśmy byli zdani tylko na siebie lub literaturę narodową? Gdyby czytanie zagranicznych autorów byłoby dostępne tylko dla tych, którzy znają język? 

CO TRACIMY?

Jak wiadomo, a z czego nie do końca zdajemy sobie sprawę, język to nie tylko to, czym się posługujemy. Oprócz odmiany mówionej jest pisana, obie dzielą się na style, typu urzędowy, artystyczny, publicystyczny. Jest też frazeologia - związki, zwroty, frazy. Są też i gwary. I zmierzam do tego, że praca tłumacza jest bardzo ciężka. Bo nie tak łatwo jest przetłumaczyć powieść, zachowując przy tym cechy języka i wszystko to, co w nim się zawiera i czego część wymieniłem wyżej. Zazwyczaj związki frazeologiczne są wymienne, zdarza się jednak, że tak nie jest. Są też żarty, które bazują na języku, podobnym brzmieniu słów czy zapisie, który już po przetłumaczeniu nie ma takiego sensu. I co wtedy? Gubimy sens. 


Oglądałem ostatnio Harry'ego Pottera. Jako, że zazwyczaj oglądałem (a nie daj, Boże, ponownie) z lektorem lub polskimi napisami, postanowiłem, że dla odskoczni obejrzę z napisami oryginalnymi. I tu będzie ten przykład. Są pewne słowa, zwroty, nawet zabawy słowne, które po przetłumaczeniu nie są aż tak zachwycające. Oglądając z lektorem - ot, kolejna uszczypliwa uwaga Dracona Malfoya. W oryginale zwróciłem uwagę na to, że te następujące po sobie wypowiedzi są ciekawą grą słowną, jeden nawiązuje do drugiego. 

Jeszcze jeden przykład, tym razem dla fanów kolejnej sławnej serii - Władcy Pierścieni. Najbardziej znane należy do pani Skibniewskiej i właśnie nazwy własne z tego tłumaczenia są tymi, których się używa. Bo czy nie lepiej brzmi nazwisko Bilbo Baggins zamiast Bilbo Bagosz i miejsce - Bag End zamiast Bagoszno? Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej o tym temacie, zapraszam tutaj. Bardzo ciekawy wpis, szczególnie dla fanów. 

ALE CZY NAPRAWDĘ NAM NA TYM ZALEŻY?

W czytaniu chodzi o to, by poznawać historie - tak powie większość z Was. Ale zdarzają się też osoby, dla których czytanie to nie tylko kolejna opowieść, ale też radość z poznawania słów. Zaliczam się do osób, która potrafi czytać po kilka razy dany fragment, tylko dlatego, że autor doskonale zbudował zdanie lub mogę polubić książkę nie za opowieść, a jedynie za styl autora. Czy nie jest wtedy lepsza książka rodzimego autora, gdy czytamy dokładnie to, co autor miał na myśli? Nie chcę krytykować w żaden sposób tłumaczy, uważam, że wykonują naprawdę ciężką pracę i doceniam, że są jeszcze osoby, którym naprawdę zależy. Faktem jest też, że prawie zawsze tłumacz potrzebuje odgórnej zgody na zmianę ważnej lub mniej rzeczy. Pozostają jednak przypadki, gdy zwyczajnie się nie da. Dochodzi też sprawa z tłumaczeniami złymi, przez które odrzucamy książkę, bo wręcz nie da się jej czytać. Co wtedy?

Ten wpis nie będzie mieć końca, żadnej zwięzłej myśli, która będzie podsumowaniem tego, co tutaj napisałem. Potraktujcie to jako pewnego rodzaju wywód, po prostu musiałem wyrzucić z siebie myśli. Zapraszam Was jednak do dyskusji - każdy z Was czyta literaturę obcą. Jaki macie stosunek do tłumaczeń? I czy zdarzyło Wam się czytać złe przekłady? 

Komentarze

  1. Od jakiegoś czasu śledzę bloga pewnej tłumaczki i od tamtej ppry zdałam sobie sprawę, że to nardzo wymagające zajęcie. Jeżeli mówimy, np. o fantastyce to zwykle świat kreowany przez autora ma mnostwo nazw własnych, a to jest właśnie wyzwaniem, o czym napomknołeś. Ostatnio miałam okazję czytać Pojedynek autorstwa Marie Rutkoski i tłumaczenia Joanny Wasilewskiej, pod którego byłam ogromnym wrażeniem. Dobór słów i ogólnie język był genialny i idealnie pasował do klimatu całej historii stworzonej przez autorkę!
    Pozdrawiam
    secretsofbooks.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdaję sobie, iż praca tłumacza jest mega ciężką pracą, więc zazwyczaj nie marudzę "Czemu nie ma u nas tej książki?", "W Polsce nie ma drugiej części. Co ja mam zrobić?" etc. Jestem zadowolona, a nawet zachwycona, kiedy drugi tom ukazuje się pięć miesięcy po premierze pierwszego, bo trzeba przyznać, jest to wyczyn w stosunku do tego, że czasem na drugi tom czekamy rok lub dwa. Książkę trzeba napisać, wydać, książka musi odnieść sukces, a potem wydawnictwo z innego kraju decyduje się na przetłumaczenie jej i wydanie, tłumacz tłumaczy, książka jest wydawana i dopiero potem trafia do rąk czytelników. Rzadko zdarza mi się czytać lub oglądać coś w oryginale, choć angielski mam na przyzwoitym poziomie (tak myślę ;)). Owszem, znam wszystkie oryginalne zwroty i słówka książkowe jak "mockingjay" zamiast kosogłosa przez tumblra, filmy na YouTube i inne takie rzeczy. Raczej nie przywiązuje zbyt dużej wagi do tłumaczenia, no chyba, że sama wiem co powinno być na miejscu jakiegoś słowa, a tego tam nie ma ;) Dziękuję za taki energetyczny wpis przed szkołą, trochę rozgrzałam mózg ;)) Buźka!

    http://k-a-k-blogrecenzencki.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Sama kiedyś tłumaczyłam książki, tak dla siebie i przyznam, że przeniesienie niektórych wyrażeń na nasz rodzimy język graniczyło z cudem, a i tak nigdy nie byłam zadowolona, bo to nigdy nie było TO. Są jednak ludzie, i ja pewnie też do nich należę, którzy z językiem angielskim wcale nie czują się jakoś mega-hiper. Zdarzało mi się oglądać filmy po angielsku, ale dużo zależy od akcentu i sposobu mówienia aktora. Natomiast książki po angielsku czytam, owszem, ale zastanawiam się, czy w pełni docierają do mnie te wszystkie dwuznaczności, gry słowem itp. Część zauważam, ale kto wie, ile razy przeszłam obok takowych obojętnie?
    Podziwiam więc tłumaczy, którzy decydują się na jakąś radykalną zmianę, czasem nawet odbijającą się na fabule, tylko po to, by dana gra słowna, podwójne znaczenie, zatrzymało swój sens. Czas Żniw na przykład. Przecież oryginał to Season of Bones, które jest nawiązaniem zarówno do "zbierania kości", ale i "dobry sezon". Po polsku, Sezon Kości, nie brzmiałby zachwycająco. Dlatego jestem mega dumna, że SQN zmieniło tytuł na Czas Żniw i wszystkie nawiązania w tekście zmieniono na żniwa. Mega ryzykowny krok, ale niezwykle korzystny.

    OdpowiedzUsuń
  4. Osobiście, mimo zdarzających się czasami rozczarowań, podziwiam pracę tłumaczy. Nie dość, że tłumaczenie niektórych zwrotów i fraz graniczy z cudem, to jeszcze czasami trzeba się decydować na zmiany danych fragmentów i wtedy cała odpowiedzialność za ewentualny błąd ciąży właśnie na nich. Nie mniej jednak, uważam, ze powinniśmy się cieszyć, że są ludzie, dzięki którym czytanie zagranicznych książek jest możliwe. To dzięki nim poznałam wiele historii, których tak zapewne nigdy bym nie poznała i nawet jeżeli czasami nie jestem zadowolona z danego tłumaczenia, to i tak podziwiam trud i pracę włożoną w daną książkę :)

    Pozdrawiam,
    http://faaantasyworld.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  5. Wiem, że dużo tracę. i chciałabym poznać angielski tak dobrze, aby móc czytać książki w oryginalnym języku i oglądać filmy z angielskimi napisami. Możliwe, ze niedługo się na to skuszę, ale dopiero w wakacje :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Już dawno, niestety, odkryłam, że książki w oryginale czyta mi się czterdzieści razy dłużej. Czy to ze względu na formę, czy ze względu na moje braki językowe - nie jestem pewna. Wiem, jak wiele tracę przy niektórych pozycjach, ale za to więcej rozumiem. Mniejszy problem mam z filmami, które w oryginalne pochłaniam! A zwłaszcza bajki, których dubbing kompletnie niszczy całą zabawę w oglądaniu.

    OdpowiedzUsuń
  7. Od jakiegoś czasu zaczęłam zwracac uwagę na tłumaczenie. Zaczęłam zapamiętywac nawet nazwisko tłumacza, a kiedyś w ogóle nie zwracałam uwagi na taki szczegół. Dzisiaj uważam,że od tłumacza bardzo dużo zależy. Wszystkie zbędne powtórzenia, wyrazy wulgarne, które zdecydowanie mógłby zastąpic innymi - to zależy od niego. Właśnie skończyłam czytac 'Obsesję'Jennifer L. Armentrout i przez chwilę zastanawiałam się czy to okropne słownictwo użyte książce jest efektem właśnie tłumaczenia, czy może autorka poszła na łatwiznę. Nie wiem, ale język w tej książce okropnie mnie raził, a z pewnymi zwrotami spotkałam się pierwszy raz.

    OdpowiedzUsuń
  8. Zapraszam do tagu :)
    http://recenzjefallen.blogspot.com/2016/02/smerfowy-tag-ksiazkowy.html

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

No cześć, wracam!